Pora na Biletynowe podsumowanie lipca. Co działo się w kulturze? Co warto śledzić? Koniecznie sprawdź!

Jennifer Lopez na Narodowym – złoto, brokat i cardio na szpilkach
Jennifer Lopez zagrała w Warszawie koncert, który spokojnie można by pomylić z ceremonią otwarcia Igrzysk Olimpijskich. Narodowy błyszczał jak Las Vegas, a sama J.Lo, która – w wieku, w którym większość ludzi woli już kapcie niż crop top – robiła na scenie więcej przysiadów niż połowa siłowni na początku stycznia.
Czy wszystko poszło idealnie? No cóż – akustyka Narodowego nadal brzmi, jakby śpiewało się do wiadra, a niektóre momenty przypominały bardziej pokaz mody niż koncert, ale hej – nikt tu nie przyszedł analizować dźwięku. Przyszliśmy na widowisko i to właśnie dostaliśmy. J.Lo nie musi udowadniać, że jest gwiazdą. Ona po prostu wychodzi, błyszczy i sprawia, że 50 tysięcy ludzi zaczyna nagle rozważać trening zumby. Albo przynajmniej nową, “cudowną” dietę.
Czy był to najbardziej osobisty, poruszający koncert roku? Nie. Ale czy był najbardziej „wow”? Bez wątpienia. Jennifer pokazała, że jeśli bal, to na bogato – z konfetti, platformami i biodrami, które w trakcie koncertu żyją własnym życiem.
I tak właśnie wygląda pop w wersji deluxe: wszystko świeci, wszystko tańczy, wszystko działa. Nawet jeśli momentami nie wiesz, co właśnie usłyszałeś – wiesz, że było spektakularnie. Na zdrowie.
Vinci 2 – czyli jeszcze jeden wielki skok na kasę
Aż chciałoby się zanucić “Dwadzieścia lat minęło jak jeden skok…”. Juliusz Machulski uznał, że najwyższy czas wyjąć ze skarbca sequel do „Vinci” i ukraść nasze serca (albo przynajmniej 119 minut z naszego życia). W „Vinci 2” wraca nie kto inny jak Cuma – złodziej z kręgosłupem moralnym i apaszką elegancji – tym razem lekko opalony, bo życie wiedzie w Hiszpanii. No, do momentu aż dowiaduje się, że ktoś w Krakowie szykuje napad. Bez niego. I tu już przestaje być miło.
Cuma pakuje walizkę, chowa emeryturę do kieszeni i rusza do Polski, żeby… ukraść złodziejom ich własny skok. To trochę jakby James Bond miał focha, że nie dostał zaproszenia na misję, więc postanowił ją przejąć na własną rękę. Towarzyszy mu stara gwardia (Borys Szyc, Kamilla Baar i reszta, którą pamiętamy z twarzy, ale niekoniecznie z imienia) i Kraków, który wygląda tu jak katalog promocyjny Ministerstwa Turystyki: jest Wawel, są tramwaje, są noce nad Wisłą i jedna bardzo nerwowa policja.
A jak sam film? Machulski nie wymyśla koła na nowo – raczej przypudrowuje je lekkim humorem, paroma twistami i sprawdzonym klimatem retro-heist. Jest trochę „Ocean’s Eleven”, trochę „Vabank na emeryturze”, a trochę „Zróbmy to jeszcze raz, zanim zamkną nas w muzeum kina”.
Cuma może i siwieje, ale zwinność mu nie uciekła. Machulski może i nie robi już filmów jak za „Seksmisji”, ale dalej wie, gdzie uderzyć, żeby publika wyszła z kina zadowolona. Vinci 2 to idealne kino na lato – lekkie, komediowe i z nutą nostalgii. Cuma wrócił. I nawet nie musisz zamykać portfela. On już wie, co z nim zrobić.
Bilety na seanse „Vinci 2” znajdziesz tutaj:
Doda dewastuje labubu
Doda to nie jest artystka, która po prostu wychodzi, śpiewa i schodzi że sceny. Doda wjeżdża na linie, tańczy, rzuca mięsem (czasem dosłownie) i jeszcze znajdzie czas, żeby spalić trend z TikToka w ogniu własnej autopromocji. A wszystko to w stylizacji, którą można by opisać jako „glam rock spotyka kosmiczne rodeo”. O co chodzi?
Otóż podczas jednego z ostatnich koncertów artystka wzięła na warsztat modną ostatnio lalę z TikToka – tak zwaną labubu. I nie, nie była to czuła piosenka ku czci nowej idolki Gen Z. Labubu została spektakularnie rozwalona na oczach publiczności. Można powiedzieć, że była to ofiara rytualna złożona na ołtarzu popu i różowego chaosu.
Czy ktoś płakał? Pewnie fani labubu. Czy ktoś krzyczał z zachwytu? Oczywiście, fani Dody. A czy ktoś wszystko to nagrał i wrzucił do internetu? Wiadomo. Dziś nic nie ginie.
Czy poza “pluszakowym incydentem” koncert czymś się wyróżnił? Oczywiście, hity leciały jeden po drugim, a Doda brzmiała, wyglądała i krzyczała lepiej niż połowa line-upów zagranicznych festiwali. I to bez playbacku, bo przecież ma potężny głos, pazur i dostęp do hurtowni cekinów.
Czy ten koncert był kontrowersyjny? Oczywiście. Czy był doskonały w swojej niedorzecznej widowiskowości? Jeszcze bardziej. I czy warto było tam być? Tak. Bo kiedy Doda wchodzi na scenę, jedno jest pewne: nic nie zostanie po staremu. Ani lalka, ani publiczność. Wszystko obróci się w pył… lub w drobny brokat.
Coldplay, czyli jak muzyka łączy, ale i… dzieli
Koncert Coldplay na Stadionie Narodowym miał być kolorową celebracją miłości, jedności i ekologii w rytmie „A Sky Full of Stars”. Opaski LED, konfetti, uśmiechnięty Chris Martin skaczący jakby przeżywał drugą młodość… Ale prawdziwe fajerwerki miały dopiero nadejść – i niekoniecznie te zsynchronizowane z muzyką.
W tłumie fanów doszło do niecodziennego wydarzenia: znany CEO jednej z dużych firm został przyłapany… na zdradzie. Nie metaforycznej, nie muzycznej, ale tej klasycznej, ręce-nie-tam-gdzie-trzeba i spojrzenia typu „żona myśli, że jestem w delegacji”.
Niestety dla pana CEO, między „Viva la Vida” a „Paradise”, doszło do tragedii, którą uchwyciły kamery. Najpierw wstyd przed dziesiątkami tysięcy ludzi na stadionie, a później przed milionami w internecie, bodziś nikt nie jest anonimowy, a nagranie stało się absolutnym viralem w sieci.
A Coldplay? Grali dalej, jakby nic się nie stało. Chris Martin co jakiś czas rzucał w publiczność serduszka, a na telebimach krążyło hasło „Love is the answer”. No cóż – niektórzy chyba źle zrozumieli to hasło.
Podsumowując: koncert był piękny, wzruszający i pełen światła. Afera? Sprawiła, że ta noc miała nie tylko soundtrack, ale i wątek dramatyczny jak z serialu premium. Ironiczne jest jednak to, że koncert miał łączyć ludzi, nie dzielić ich w sądach rodzinnych…